Tag Archives: tequila

Poranek kojota

Gdy młody kojot… Ale ja nie o tym. Przeglądając zamieszczone tu dotąd przepisy odkryłem z przerażeniem, że do tej pory udało mi się nie zamieścić przepisu na szalenie popularny, a jednocześnie łatwy i efektowny longdrink, jakim jest Tequila Sunrise. Nadrobimy to niezwłocznie.

Wbrew sugestiom niektórych moich znajomych nie chodzi w tym drinku o to, że najpierw wypija się szybko dużą ilość tequili, a potem człowiekowi urywa się film i następną rzeczą, którą widzi, jest wschód słońca (niewątpliwie na kacu). Nazwę swoją cocktail ten zawdzięcza efektowi kolorystycznemu, istotnie przypominającemu niebo o wschodzie słońca:

Przygotowanie Tequila Sunrise jest dosyć proste: do wysokiej szklanki typu highball wypełnionej kostkami lodu wlewamy 50-60 ml tequili i uzupełniamy sokiem pomarańczowym. Na sam koniec wlewamy ok. łyżki stołowej (15 ml) grenadyny, która osiadając na dnie szklanki generuje oczekiwany wygląd.

Istnieją oczywiście mniej popularne warianty tego drinka, gdzie jeden ze składników został zamieniony. Wersja, w której tequilę zastąpiono rumem, nazywa się Caribbean Sunrise, zaś Florida Sunrise otrzymujemy, gdy zamiast czystego soku pomarańczowego użyjemy mieszanki pół na pół soku pomarańczowego i ananasowego. Jak łatwo się domyślić, Kentucky Sunrise oznacza bourbona zamiast tequili, wreszcie Virgin Sunrise (albo Sunrise over Virgin Islands) to wersja całkowicie bezalkoholowa.

Salud!

Summertime: Caipirinha

Co prawda patrząc w prognozę pogody powinienem opatrzyć wpisy z serii Summertime podtytułem A mnie jest szkoda lata, niemniej ciągle jeszcze słoneczko potrafi ogrzać dzień na tyle, że z przyjemnością zrobimy sobie letniego drinka. Dziś jeden z klasyków takich cocktaili — Caipirinha, czyli „wieśniareczka” (caipirinha jest zdrobnieniem od portugalskiego słowa caipira, oznaczającego słabo wykształconego mieszkańca terenów rolniczych i używanego zarówno w wersji nieco obelżywej do określania innych osób, jak i humorystycznie do opisywania samego siebie).

Przygotowanie tego cocktailu jest nieco bardziej pracochłonne niż zazwyczaj. Do wysokiej szklanki typu highball wrzucamy limonkę rozkrojoną w ósemki oraz łyżkę stołową cukru (idealnie będzie to ciemny cukier trzcinowy, ale może też być zwykły biały cukier krystaliczny). Oba te składniki rozgniatamy tłuczkiem lub drewnianą łyżką, aby limonka puściła odpowiednio dużo soku, po czym wypełniamy szklankę po brzegi kruszonym lodem i zalewamy około 60ml (lub do pełna) brazylijskiego alkoholu pod nazwą cachaca. Ze względu na pozostające w szklance kawałki owocu przydaje się oprócz słomki również długa łyżeczka lub inne mieszadełko.

Caipirinha

Zwracam szczególną uwagę na zastosowanie kruszonego lodu – jest to jeden z tych cocktaili, w których jego użycie jest niemal nieodzowne, albowiem oprócz chłodzenia pozwala on tutaj również rozcieńczyć nieco ostrą (zarówno ze względu na alkohol, jak i sok z limonki) mieszaninę.

Co zrobić, jeśli cachaca w naszym barku nie występuje? Nie popadamy w zwątpienie – jak zwykle istnieją też warianty tego cocktailu używające innego alkoholu jako bazy. Wersja z wódką tradycyjnie nazywa się Caipiroska/Caipiroshka, wersja z rumem – Caipirissima. Wersja z tequilą niestety nie doczekała się swojej dedykowanej nazwy i najczęściej nosi miano Caipirinha de Tequila.

Saude!

Summertime: Bąbelki

Niektóre z letnich drinków po prostu nie wychodzą zimą. Niekiedy jest to brak odpowiednich świeżych składników, chociaż uroki globalizacji i nowoczesnej produkcji powodują, że coraz mniej jest takich produktów, których nie da się kupić o dowolnej porze roku. Dużo częściej jest to po prostu fakt, że pewne napoje wymagają odpowedniej otoczki, kluczowym elementem której jest słoneczny taras i temperatura odpowiednio odległa od punktu potrójnego wody.

Jednym z takich drinków jest standardowy odświeżacz letniego grillmastera, czyli collins. W mojej ulubionej wersji, znanej jako Rum Collins lub Ron Collins, jest to po prostu Daiquiri zrobione w ilości na pół szklanki i uzupełnione do pełna wodą sodową:

  • 40 ml rumu
  • 20 ml soku cytrynowego
  • 20 ml syropu cukrowego
  • woda sodowa

Rum, sok i syrop wlewamy do wysokiej szklanki (klasycznie jest to szklanka typu collins, podobna do highball, lecz wyższa i węższa) wypełnionej kostkami lodu, po czym dopełniamy wodą sodową. Lekko mieszamy, słomka — i voila! Cocktail ten w smaku jest poniekąd podobny do komercyjnego „gotowca” dostępnego pod nazwą Bacardi Breezer. Użycie świeżych składników daje jednak zazwyczaj dużo korzystniejszy efekt.

Podobnie jak z wieloma innymi drinkami, tak i collins występuje w wielu wariantach zależnych od użytego alkoholu. Prekursorem ich wszystkich jest Tom Collins (z ginem), ale występują też wersje znane jako John Collins (z bourbon whiskey), Juan Collins (z tequilą) czy też wreszcie Vodka Collins albo Ivan Collins(z wódką).

Summertime: Zabić drozda

Święta, święta i po świętach… to jest, chciałem powiedzieć, blog znowu zaliczył solidną przerwę. Nie będę się próbował nawet krygować, jak jest mi z tego powodu wstyd i przykro, chociaż jest, ale cóż zrobić — obowiązki rodzinne, dom, praca, mało czasu, kruca bomba.

Że mamy znowu prawie lato, sezon grillowy w pełni (chyba że akurat leje), spróbuję zaproponować serię cocktaili i longdrinków o tematyce i smakach odpowiednich dla tej aury. Na początek cocktail nawiązujący (chociaż tylko grą słów) do znanej powieści pani Harper Lee Zabić drozda (To Kill A Mockingbird). Chodzi oczywiście o longdrinka pod dowcipną nazwą… Tequila Mockingbird.

Przepis jest nieco bardziej skomplikowany niż zwykle u mnie. Do wysokiej szklanki wypełnionej lodem wlewamy kolejno:

  • 50 ml tequili
  • 15 ml cointreau/triple sec
  • 30 ml soku żurawinowego
  • 60 ml soku pomarańczowego

Mieszamy, po czym na sam wierzch wlewamy (już nie mieszając) 15 ml blue curacao. Przyozdabiamy słomką, parasolką, plasterkiem pomarańczy i gipsowym krasnalem i idziemy sprawdzić, czy steki na grillu nie nabrały przypadkiem nazbyt czarnego odcienia.

Gimlet

Korzystając z chwilowego statusu „słomianego wdowca” postanowiłem urządzić w nowym domu małą parapetówę, utrzymującą się w konwencji leniwego cocktail party. Motywację poprawiało to, że akurat trafił się długi weekend przypadający (zgrubnie) w moje imieniny.

Zaraz na samym początku, w czasie prezentacji dostępnych możliwości (w tym technicznych), otrzymałem zamówienie na Gimleta „jak u Chandlera”. Przepis podał sam zamawiający:

  • 1 część ginu,
  • 1 część soku limonkowego,
  • kilka kropel angostury

Składniki mieszamy w shakerze i przelewamy do kieliszka cocktailowego lub szklanki wypełnionej kostkami lodu. Wypijamy w dobrym towarzystwie, jeśli mamy akurat takie pod ręką, lub w zadymionym barze albo obskurnym biurze prywatnego detektywa, jeśli zebrało się nam na przeżywanie klimatu noir.

Cocktail na tyle przypadł wszystkim do gustu, że w ramach uzupełniania zapasów dokupiliśmy kilka butelek ginu i soku, które niezwłocznie wypiliśmy, zostawiając jedną szklaneczkę, którą wylaliśmy do zlewu.

W ramach lektury przed popełnieniem niniejszego wpisu postanowiłem odnaleźć ten fragment z Chandlera, który opisywał cocktail tamtego wieczoru. Co ciekawe, nie udało mi się to. W Długim pożegnaniu Philip Marlowe opisuje idealny gimlet jako „połowa ginu, druga połowa soku limonkowego Rose i nic więcej”. Przypuszczam, że angostura zawędrowała do przepisu jako skutek pomieszania powyższego przepisu na gimlet i znanego faktu, że Chandler był znanym miłośnikiem cocktailu znanego jako Pink Gin, składającego się z ginu i niewielkiego dodatku angostury.

Wariantów Gimleta jest zresztą całkiem sporo. Poczynając od proporcji (najczęstszą jest wersja składająca się z 3 części ginu na jedną soku), jak i składników. Podobnie jak z Martini, gin można zastąpić wódką lub tequilą, zaś sok z limonek — sokiem z cytryn. Jeśli od zbyt kwaśnego smaku świeżo wyciśniętego soku wykręca nam twarz, to można też cocktail nieco dosłodzić, dodając bądź syrop cukrowy (około połowy objętości soku), bądź też jedną lub kilka łyżeczek cukru pudru. To ostatnie jest o tyle uzasadnione, że zgodnie z dostępnymi opisami Chandlerowski Rose’s Lime Juice był, podobnie jak kupowane zazwyczaj przeze mnie soki Hitchcock (sic!), dosładzany. Niezależnie od tego, której wersji się trzymamy (a każda ma swoich zagorzałych fanów, określających wszelkie inne warianty mianem nędznych imitacji), trzeba pamiętać, że cocktail ma być zimny.

Większość źródeł zgodnie doszukuje się początków tego cocktailu w brytyjskiej marynarce wojennej, która w ramach walki ze szkorbutem u marynarzy wprowadziła w drugiej połowie XIX wieku obowiązkowe dzienne racje soku z cytryn lub (później) limonek. Zmieszanie go z ginem, poza złagodzeniem dość ostrego smaku soku, niewątpliwie uczyniło obowiązek nieco bardziej rozrywkowym. Sama nazwa, w zależności od wersji legendy, pochodzi bądź od urządzenia służącego do wywiercania (w dość oczywistym celu) małych dziurek w drewnianych beczkach, bądź też od nazwiska wiceadmirała i chirurga królewskiej marynarki wojennej, sir Thomasa Desmonda Gimlette.

Prosit!