Gimlet

Korzystając z chwilowego statusu „słomianego wdowca” postanowiłem urządzić w nowym domu małą parapetówę, utrzymującą się w konwencji leniwego cocktail party. Motywację poprawiało to, że akurat trafił się długi weekend przypadający (zgrubnie) w moje imieniny.

Zaraz na samym początku, w czasie prezentacji dostępnych możliwości (w tym technicznych), otrzymałem zamówienie na Gimleta „jak u Chandlera”. Przepis podał sam zamawiający:

  • 1 część ginu,
  • 1 część soku limonkowego,
  • kilka kropel angostury

Składniki mieszamy w shakerze i przelewamy do kieliszka cocktailowego lub szklanki wypełnionej kostkami lodu. Wypijamy w dobrym towarzystwie, jeśli mamy akurat takie pod ręką, lub w zadymionym barze albo obskurnym biurze prywatnego detektywa, jeśli zebrało się nam na przeżywanie klimatu noir.

Cocktail na tyle przypadł wszystkim do gustu, że w ramach uzupełniania zapasów dokupiliśmy kilka butelek ginu i soku, które niezwłocznie wypiliśmy, zostawiając jedną szklaneczkę, którą wylaliśmy do zlewu.

W ramach lektury przed popełnieniem niniejszego wpisu postanowiłem odnaleźć ten fragment z Chandlera, który opisywał cocktail tamtego wieczoru. Co ciekawe, nie udało mi się to. W Długim pożegnaniu Philip Marlowe opisuje idealny gimlet jako „połowa ginu, druga połowa soku limonkowego Rose i nic więcej”. Przypuszczam, że angostura zawędrowała do przepisu jako skutek pomieszania powyższego przepisu na gimlet i znanego faktu, że Chandler był znanym miłośnikiem cocktailu znanego jako Pink Gin, składającego się z ginu i niewielkiego dodatku angostury.

Wariantów Gimleta jest zresztą całkiem sporo. Poczynając od proporcji (najczęstszą jest wersja składająca się z 3 części ginu na jedną soku), jak i składników. Podobnie jak z Martini, gin można zastąpić wódką lub tequilą, zaś sok z limonek — sokiem z cytryn. Jeśli od zbyt kwaśnego smaku świeżo wyciśniętego soku wykręca nam twarz, to można też cocktail nieco dosłodzić, dodając bądź syrop cukrowy (około połowy objętości soku), bądź też jedną lub kilka łyżeczek cukru pudru. To ostatnie jest o tyle uzasadnione, że zgodnie z dostępnymi opisami Chandlerowski Rose’s Lime Juice był, podobnie jak kupowane zazwyczaj przeze mnie soki Hitchcock (sic!), dosładzany. Niezależnie od tego, której wersji się trzymamy (a każda ma swoich zagorzałych fanów, określających wszelkie inne warianty mianem nędznych imitacji), trzeba pamiętać, że cocktail ma być zimny.

Większość źródeł zgodnie doszukuje się początków tego cocktailu w brytyjskiej marynarce wojennej, która w ramach walki ze szkorbutem u marynarzy wprowadziła w drugiej połowie XIX wieku obowiązkowe dzienne racje soku z cytryn lub (później) limonek. Zmieszanie go z ginem, poza złagodzeniem dość ostrego smaku soku, niewątpliwie uczyniło obowiązek nieco bardziej rozrywkowym. Sama nazwa, w zależności od wersji legendy, pochodzi bądź od urządzenia służącego do wywiercania (w dość oczywistym celu) małych dziurek w drewnianych beczkach, bądź też od nazwiska wiceadmirała i chirurga królewskiej marynarki wojennej, sir Thomasa Desmonda Gimlette.

Prosit!

Comments are closed.