Śrubokręt, czyli drinkowa sztampa

Cocktail, o którym zapewne większość z Państwa nie spodziewa się usłyszeć nic ciekawego. Cóż bowiem można powiedzieć o jednym z najbardziej sztampowych (a jednocześnie jednym z najpopularniejszych) longdrinków, czyli Screwdriverze? Dla wielu ludzi cocktail ten jest wręcz synonimem słowa „drink”, i chyba tylko popularności gazowanych lemoniad zawdzięczamy to, że prosząc o drinka w większości polskich domów nie otrzymamy czegoś zbliżonego do podstawowej wersji Śrubokręta.

Bazowy przepis jest banalny: 1 część wódki na 2 części soku pomarańczowego wlewamy do wysokiej szklanki wypełnionej lodem, mieszamy i idziemy degustować imieninowe ciasto cioci. Jeśli czujemy powiew fantazji, to w charakterze ozdoby możemy naciąć plasterek pomarańczy i osadzić go na brzegu szklanki.

O ile idea zmieszania soku z alkoholem jest zapewne starsza od węgla, o tyle sam cocktail w znanej obecnie wersji jest relatywnie młody, powstał bowiem już po II Wojnie Światowej. Recepturę i nazwę zawdzięcza amerykańskim inżynierom pomagającym w odbudowie zachodnich państw Europy, którzy przygotowywali go wlewając wódkę do puszek z sokiem pomarańczowym i mieszając śrubokrętami. Pozostaje się cieszyć, że nie nazywa się „Kombinerki”.

Proporcje alkoholu do soku możemy oczywiście dopasowywać do indywidualnego gustu. „Wzmocnione” warianty dorobiły się nawet własnych żartobliwych nazw, jak Drivescrewer (2 części wódki do 1 soku) czy Drewscriver (1:1). Co ciekawe, nawet wersja z pomarańczową lemoniadą ma własną zwyczajową nazwę Hi-Fi (oczywiście tylko wtedy, gdy nie jest określana jako Screwdriver dla ubogich”).

Jeśli przygotowujemy go dla kobiety, giętkiego w biodrach kolegi na co dzień preferującego wina białe ze szczepu Chardonnay albo innej słabej istoty domagającej się, żeby w cocktailu „nie było czuć alkoholu”, możemy zastosować jeden prosty trick, a mianowicie zamiast wódki użyć spirytusu (w odpowiednio zmniejszonej dawce, czyli ok. 4 części soku na 1 spirytusu). Osobiście nie jestem fanem tego typu zamiany, gdyż uważam, że — wbrew obiegowym opiniom — smak i aromat wódki jest rzeczą istotną, i zastępowanie jej alkoholem normalnie nie przeznaczonym do bezpośredniego spożycia psuje powstały napój. Faktem jest jednak, że w tej proporcji sok smakowo zdominuje alkohol, który powinien być praktycznie niewyczuwalny.

Zdrowie cioci!

Gimlet

Korzystając z chwilowego statusu „słomianego wdowca” postanowiłem urządzić w nowym domu małą parapetówę, utrzymującą się w konwencji leniwego cocktail party. Motywację poprawiało to, że akurat trafił się długi weekend przypadający (zgrubnie) w moje imieniny.

Zaraz na samym początku, w czasie prezentacji dostępnych możliwości (w tym technicznych), otrzymałem zamówienie na Gimleta „jak u Chandlera”. Przepis podał sam zamawiający:

  • 1 część ginu,
  • 1 część soku limonkowego,
  • kilka kropel angostury

Składniki mieszamy w shakerze i przelewamy do kieliszka cocktailowego lub szklanki wypełnionej kostkami lodu. Wypijamy w dobrym towarzystwie, jeśli mamy akurat takie pod ręką, lub w zadymionym barze albo obskurnym biurze prywatnego detektywa, jeśli zebrało się nam na przeżywanie klimatu noir.

Cocktail na tyle przypadł wszystkim do gustu, że w ramach uzupełniania zapasów dokupiliśmy kilka butelek ginu i soku, które niezwłocznie wypiliśmy, zostawiając jedną szklaneczkę, którą wylaliśmy do zlewu.

W ramach lektury przed popełnieniem niniejszego wpisu postanowiłem odnaleźć ten fragment z Chandlera, który opisywał cocktail tamtego wieczoru. Co ciekawe, nie udało mi się to. W Długim pożegnaniu Philip Marlowe opisuje idealny gimlet jako „połowa ginu, druga połowa soku limonkowego Rose i nic więcej”. Przypuszczam, że angostura zawędrowała do przepisu jako skutek pomieszania powyższego przepisu na gimlet i znanego faktu, że Chandler był znanym miłośnikiem cocktailu znanego jako Pink Gin, składającego się z ginu i niewielkiego dodatku angostury.

Wariantów Gimleta jest zresztą całkiem sporo. Poczynając od proporcji (najczęstszą jest wersja składająca się z 3 części ginu na jedną soku), jak i składników. Podobnie jak z Martini, gin można zastąpić wódką lub tequilą, zaś sok z limonek — sokiem z cytryn. Jeśli od zbyt kwaśnego smaku świeżo wyciśniętego soku wykręca nam twarz, to można też cocktail nieco dosłodzić, dodając bądź syrop cukrowy (około połowy objętości soku), bądź też jedną lub kilka łyżeczek cukru pudru. To ostatnie jest o tyle uzasadnione, że zgodnie z dostępnymi opisami Chandlerowski Rose’s Lime Juice był, podobnie jak kupowane zazwyczaj przeze mnie soki Hitchcock (sic!), dosładzany. Niezależnie od tego, której wersji się trzymamy (a każda ma swoich zagorzałych fanów, określających wszelkie inne warianty mianem nędznych imitacji), trzeba pamiętać, że cocktail ma być zimny.

Większość źródeł zgodnie doszukuje się początków tego cocktailu w brytyjskiej marynarce wojennej, która w ramach walki ze szkorbutem u marynarzy wprowadziła w drugiej połowie XIX wieku obowiązkowe dzienne racje soku z cytryn lub (później) limonek. Zmieszanie go z ginem, poza złagodzeniem dość ostrego smaku soku, niewątpliwie uczyniło obowiązek nieco bardziej rozrywkowym. Sama nazwa, w zależności od wersji legendy, pochodzi bądź od urządzenia służącego do wywiercania (w dość oczywistym celu) małych dziurek w drewnianych beczkach, bądź też od nazwiska wiceadmirała i chirurga królewskiej marynarki wojennej, sir Thomasa Desmonda Gimlette.

Prosit!

Tarasco Bar strikes back

Witam Państwa, jednocześnie prosząc o wybaczenie za niezwykle długi urlop od bloga, który mi się niespodziewanie zdarzył. Niestety, finał wykańczania nowego domu połączony z przeprowadzką i organizowaniem się w nowym miejscu okazał się być dużo bardziej absorbujący, niż pierwotnie planowałem. Mam jednak nadzieję, że wciąż parę osób ma tego bloga na swojej liście i trzyma kciuki za pojawianie się nowych artykułów.

Przeprowadzka, mimo iż absorbująca, przyniosła również pewne usprawnienia w dziedzinie barmańskiego hobby. A mianowicie dzięki nowemu układowi domowej kuchni mogliśmy sobie pozwolić na zmianę lodówki. Nowa (dość zwalisty Bosch model KAN 60A40) dysponuje rzeczą szalenie cenną dla barmana-amatora, a mianowicie wbudowaną automatyczną kostkarką i kruszarką do lodu:

Spytacie się Państwo zapewne „Co złego w foremkach/woreczkach?”. Nic, i sam z powodzeniem używałem tego rozwiązania przez lata. Automatyczna kostkarka ma jednak w porównaniu z nimi kapitalną zaletę, a mianowicie produkuje lód w trybie quasi-ciągłym, czyli gdy tylko pojawi się wolne miejsce w zbiorniku, to wsypuje do niego gotowe kostki, nabiera wody, do czego ma własne przyłącze, i zaczyna produkcję następnej porcji. Znakomicie ułatwia to unikanie sytuacji, w której zrobiony lód już się skończył, a nowy potrzebuje kilku/kilkunastu godzin do porządnego zamarznięcia.

Oczywiście żadne rozwiązanie techniczne nie zastąpi starannego planowania. Jak pokazał wstępny test w warunkach bojowych, już cocktai party dla kilku osób potrafi dość skutecznie zużyć cały lód w zbiorniku w tempie szybszym, niż automatyka nadąża z jego produkcją (jest to szczególnie prawdziwe w przypadku wykorzystywania kruszarki, jako że zużycie lodu w przypadku kruszenia jest wyższe). Dlatego też przed większymi imprezami warto zgromadzić większy zapas, czy to przez zachomikowanie wyprodukowanego lodu i pozwolenie lodówce na ponowne napełnienie zbiornika, czy też przez prozaiczne nabycie jednego lub kilku worków lodu na pobliskiej stacji benzynowej.

Pozdrawiam i zapraszam ponownie już wkrótce!

Cocktail wieczoru: Brandy Naranja

Po dłuższej przerwie przepis na nowy, w dodatku autorski, cocktail. W konstrukcji nieco podobny do Chihuahua, składa się z dwóch części koniaku lub brandy i jednej części cointreau, z dodatkiem plasterka pomarańczy. Składniki mieszamy w szklaneczce lowball z paroma kostkami lodu lub neat, czyli bez dodatków.

Autorski charakter tego cocktailu jest dla mnie niejakim zaskoczeniem — kombinacja ta powstała opisywaną przy okazji Chihuahua metodą dodawania cointreau do różnych napojów, w tym przypadku do koniaku. Zaraz po przygotowaniu drinka rzuciłem się sprawdzać w Internecie, jak też nazywa się przygotowany w ten sposób napój, po czym stwierdziłem z niejakim zaskoczeniem, że taka kombinacja jak dotąd nie dorobiła się nazwy. Wykorzystując tę rzadką okazję pozwoliłem sobie nazwać stworzony w ten sposób cocktail Brandy Naranja.

Brindis!

Cocktail wieczoru: Sidecar

Prosty sour, podobny w składzie i smaku do opisywanego wcześniej Between the sheets, aczkolwiek nieco od niego słabszy. Znana już państwu formuła ASK w tym wypadku wygląda następująco:

  • A: koniak/brandy,
  • S: cointreau,
  • K: sok z cytryny.

Składniki w proporcjach (zazwyczaj) 2:1:1 wlewamy rutynowym gestem do shakera równie rutynowo wypełnionego kruszonym lodem, wstrząsamy i przelewamy do kieliszka koktajlowego. Jeśli odczuwamy potrzebę ubarwienia nudnawego wieczoru, możemy kieliszek przed nalaniem wzbogacić o ocukrzony brzeg, przygotowany w analogiczny sposób, jak słony brzeg przy Margaricie.

Jak zwykle zachęcam do eksperymentów w doborze proporcji (spotkałem się z wersjami 6:3:1 oraz 4:2:1, jak również paroma innymi mniej popularnymi wariantami) oraz składników. Popularniejsze możliwości to Chelsea Sidecar/White Lady (z ginem zamiast brandy) oraz Rum Sidecar (z brązowym lub ciemnym rumem). Bliskim kuzynem jest też wspomniana wcześniej Margarita (z tequilą i sokiem z limonki).

PS. Zdjęcie na licencji Creative Commons z serwisu Flickr autorstwa TheCulinaryGeek.