Tag Archives: gin

Paradise

Po dłuższej niż zazwyczaj przerwie (okres świąteczny połączony z awarią domowego peceta) chciałem zaproponować kolejny cocktail z listy klasyków IBA: Paradise.

Składniki:

  • 70 ml ginu,
  • 40 ml likieru morelowego (apricot brandy),
  • 30 ml soku pomarańczowego.

Składniki, poznajcie proszę shaker wypełniony lodem. Shaker, poznaj składniki. Cocktail, poznaj proszę schłodzony kieliszek koktajlowy i ćwiartkę plasterka pomarańczy.

The Italian Job

Muszę wyznać, że wraz z końcem lata zacząłem odczuwać pewien przesyt cocktailami kwaśnymi, od klasycznych sours po rozmaite ich warianty i pochodne. Jesienna pogoda sprzyja eksperymentom barowym i poszukiwaniu nowych smaków. W ramach takiego eksperymentu postanowiłem wypróbować dwa przepisy, o których myślałem już od jakiegoś czasu: Negroni i Americano. Oba są klasycznymi aperitifami włoskiego pochodzenia, o silnie zaznaczonym ziołowo-goryczkowym smaku, który zawdzięczają zawartości Campari.

Starszy z nich, czyli Americano, powstał w latach 60 XIX wieku, a jego autorem jest sam twórca tego likieru, Gaspare Campari. Pierwotnie nazywany był Milano-Torino ze względu na miejsce pochodzenia składników: Campari (Mediolan) i wermutu Cinzano (Turyn). Nazwa zmieniła się na dzisiejszą, gdy stał się jednym z popularniejszych drinków zamawianych przez amerykańskich turystów odwiedzających Włochy.

Americano przygotowujemy z następujących składników:

  • 1 część słodkiego czerwonego wermutu,
  • 1 część Campari,
  • 1 część wody sodowej.

Wermut i Campari mieszamy w niskiej szklaneczce typu old fashioned z kilkoma kostkami lodu, dolewamy wody sodowej i przyozdabiamy skórką cytrynową.

Historia drugiego z dzisiejszych cocktaili, czyli Negroni, nie jest aż tak dobrze znana. Najpopularniejsza wersja przypisuje jego autorstwo hrabiemu Camillo Negroni, który stworzył go na początku XX wieku prosząc barmana o wzmocnienie swojego ulubionego Americano przez dodanie do niego ginu zamiast wody sodowej. Jak z tego wynika, w skład cocktailu wchodzą:

  • 1 część ginu,
  • 1 część słodkiego czerwonego wermutu,
  • 1 część Campari.

Aczkolwiek tradycyjnie drink ten przygotowujemy, podobnie jak Americano, w szklaneczce old fashioned, to warta uwagi jest również wersja straight up, czyli wstrząśnięta i odcedzona do schłodzonego kieliszka cocktailowego. Tradycyjną ozdobą jest pasek skórki pomarańczowej.

Warto wspomnieć, że amatorem obu tych cocktaili był tajny agent James Bond, zazwyczaj kojarzony głównie z Martini. Negroni pojawia się w opowiadaniu „Risico”, podczas gdy Americano – w powieści „Casino Royale” i opowiadaniu „From A View To A Kill”, gdzie agent 007 sugeruje, że cocktail ten zyskuje na zastosowaniu wody Perrier.

MxMo: Gimletinha

[For the foreign visitors: English version is available below.]

Dziś wpis inny niż dotychczasowe. Chciałbym zaprosić Państwa na Mixology Monday, wirtualne cocktail party odbywające się co miesiąc na anglojęzycznych blogach poświęconych drinkom i sztuce barmańskiej. To pierwsza taka okazja tutaj, chociaż wydarzenie to ma już za sobą 50 wydań w ciągu ponad czterech lat. Każde ze spotkań ma określony motyw przewodni – tematem 51. odcinka są limonki, a gospodarzem Pegu Blog.

Pomysł na dzisiejszego drinka przyszedł mi kilka dni temu podczas opisywania Caipirinii. Muszę Państwu wyznać, że o ile lubię samą kompozycję, to nie jestem wielkim fanem cachasy. Szukając innego alkoholu jako bazy przypomniałem sobie, że przecież świetną kombinacją ze smakiem limonek był gin (opisywany wcześniej Gimlet). Nie zwlekając przystąpiłem do eksperymentu, którego wynik mogą Państwo zobaczyć na zdjęciu poniżej. Z braku lepszego pomysłu nazwałem go Gimletinha.

Przepis jest praktycznie identyczny z Caipirinią, aczkolwiek tym razem w wersji short: pół limonki kroimy w ćwiartki i ugniatamy z dwiema łyżeczkami cukru w niskiej szklaneczce. Wypełniamy po brzegi kruszonym lodem i wlewamy 40 ml ginu.

Eksperyment udał się nadzwyczaj dobrze, choć możliwe jest dalsze ulepszanie drinka. Kombinacja ze świeżymi limonkami wymaga ginu bogatego w aromat jałowca, w przeciwnym razie olejki eteryczne ze skórek i silny smak soku nazbyt dominują. Planuję powtórkę tego przepisu, gdy tylko wpadnie mi w ręce butelka ginu Tanqueray. Możliwą alternatywą byłoby również zastosowanie innych owoców (brazylijska wersja takiego napoju, czyli cachaca plus owoce plus cukier, nosi tradycyjnie nazwę Batida).

Ale to następnym razem. Tymczasem zachęcam Państwa do śledzenia Mixology Monday oraz, oczywiście, do własnych eksperymentów barowych.



As this is my first MxMo outing, short introduction: my name is Artur, and Tarasco Bar is a place where I try to share my enthusiasm for a quality cocktail with my native Polish audience. It’s going on since early 2007, and I’m striving to improve my posting discipline to avoid long hiatuses that unfortunately plagued the blog in the past.

The idea for today’s drink came to me couple of days ago while writing an entry on Caipirinha. I have to admit that while I like the concoction, I’m not too big on cachaca. Looking for a replacement base alcohol, I recalled the great companion gin made for the lime juice in Gimlet. I went immediately ahead with the experiment – you can see the results on the photo below. Lacking any better name ideas, I called it Gimletinha.

The recipe is otherwise identical to Caipirinha, although this time I made it shorter: half a lime muddled with two teaspoons of sugar in a short glass, filled with crushed ice and topped with 40 ml of gin.

The experiment went suprisingly well, although further improvements are naturally possible. Fresh limes call for juniper-heavy gin, that’s for sure – otherwise the essential oils from the peel and strong taste of the juice tend to dominate it. I plan to try the recipe again next time I lay my hands on a bottle of Tanqueray. Another alternative would be to try different fruit, creating a gin-based Batida.

But that’s for another time. For now, just a toast to all other Mixology Monday participants. Na zdrowie!

Summertime: Bąbelki

Niektóre z letnich drinków po prostu nie wychodzą zimą. Niekiedy jest to brak odpowiednich świeżych składników, chociaż uroki globalizacji i nowoczesnej produkcji powodują, że coraz mniej jest takich produktów, których nie da się kupić o dowolnej porze roku. Dużo częściej jest to po prostu fakt, że pewne napoje wymagają odpowedniej otoczki, kluczowym elementem której jest słoneczny taras i temperatura odpowiednio odległa od punktu potrójnego wody.

Jednym z takich drinków jest standardowy odświeżacz letniego grillmastera, czyli collins. W mojej ulubionej wersji, znanej jako Rum Collins lub Ron Collins, jest to po prostu Daiquiri zrobione w ilości na pół szklanki i uzupełnione do pełna wodą sodową:

  • 40 ml rumu
  • 20 ml soku cytrynowego
  • 20 ml syropu cukrowego
  • woda sodowa

Rum, sok i syrop wlewamy do wysokiej szklanki (klasycznie jest to szklanka typu collins, podobna do highball, lecz wyższa i węższa) wypełnionej kostkami lodu, po czym dopełniamy wodą sodową. Lekko mieszamy, słomka — i voila! Cocktail ten w smaku jest poniekąd podobny do komercyjnego „gotowca” dostępnego pod nazwą Bacardi Breezer. Użycie świeżych składników daje jednak zazwyczaj dużo korzystniejszy efekt.

Podobnie jak z wieloma innymi drinkami, tak i collins występuje w wielu wariantach zależnych od użytego alkoholu. Prekursorem ich wszystkich jest Tom Collins (z ginem), ale występują też wersje znane jako John Collins (z bourbon whiskey), Juan Collins (z tequilą) czy też wreszcie Vodka Collins albo Ivan Collins(z wódką).

Gimlet

Korzystając z chwilowego statusu „słomianego wdowca” postanowiłem urządzić w nowym domu małą parapetówę, utrzymującą się w konwencji leniwego cocktail party. Motywację poprawiało to, że akurat trafił się długi weekend przypadający (zgrubnie) w moje imieniny.

Zaraz na samym początku, w czasie prezentacji dostępnych możliwości (w tym technicznych), otrzymałem zamówienie na Gimleta „jak u Chandlera”. Przepis podał sam zamawiający:

  • 1 część ginu,
  • 1 część soku limonkowego,
  • kilka kropel angostury

Składniki mieszamy w shakerze i przelewamy do kieliszka cocktailowego lub szklanki wypełnionej kostkami lodu. Wypijamy w dobrym towarzystwie, jeśli mamy akurat takie pod ręką, lub w zadymionym barze albo obskurnym biurze prywatnego detektywa, jeśli zebrało się nam na przeżywanie klimatu noir.

Cocktail na tyle przypadł wszystkim do gustu, że w ramach uzupełniania zapasów dokupiliśmy kilka butelek ginu i soku, które niezwłocznie wypiliśmy, zostawiając jedną szklaneczkę, którą wylaliśmy do zlewu.

W ramach lektury przed popełnieniem niniejszego wpisu postanowiłem odnaleźć ten fragment z Chandlera, który opisywał cocktail tamtego wieczoru. Co ciekawe, nie udało mi się to. W Długim pożegnaniu Philip Marlowe opisuje idealny gimlet jako „połowa ginu, druga połowa soku limonkowego Rose i nic więcej”. Przypuszczam, że angostura zawędrowała do przepisu jako skutek pomieszania powyższego przepisu na gimlet i znanego faktu, że Chandler był znanym miłośnikiem cocktailu znanego jako Pink Gin, składającego się z ginu i niewielkiego dodatku angostury.

Wariantów Gimleta jest zresztą całkiem sporo. Poczynając od proporcji (najczęstszą jest wersja składająca się z 3 części ginu na jedną soku), jak i składników. Podobnie jak z Martini, gin można zastąpić wódką lub tequilą, zaś sok z limonek — sokiem z cytryn. Jeśli od zbyt kwaśnego smaku świeżo wyciśniętego soku wykręca nam twarz, to można też cocktail nieco dosłodzić, dodając bądź syrop cukrowy (około połowy objętości soku), bądź też jedną lub kilka łyżeczek cukru pudru. To ostatnie jest o tyle uzasadnione, że zgodnie z dostępnymi opisami Chandlerowski Rose’s Lime Juice był, podobnie jak kupowane zazwyczaj przeze mnie soki Hitchcock (sic!), dosładzany. Niezależnie od tego, której wersji się trzymamy (a każda ma swoich zagorzałych fanów, określających wszelkie inne warianty mianem nędznych imitacji), trzeba pamiętać, że cocktail ma być zimny.

Większość źródeł zgodnie doszukuje się początków tego cocktailu w brytyjskiej marynarce wojennej, która w ramach walki ze szkorbutem u marynarzy wprowadziła w drugiej połowie XIX wieku obowiązkowe dzienne racje soku z cytryn lub (później) limonek. Zmieszanie go z ginem, poza złagodzeniem dość ostrego smaku soku, niewątpliwie uczyniło obowiązek nieco bardziej rozrywkowym. Sama nazwa, w zależności od wersji legendy, pochodzi bądź od urządzenia służącego do wywiercania (w dość oczywistym celu) małych dziurek w drewnianych beczkach, bądź też od nazwiska wiceadmirała i chirurga królewskiej marynarki wojennej, sir Thomasa Desmonda Gimlette.

Prosit!